
„Villette”
to historia Angielki Lucy Snowe, która opuściła swój kraj i zamieszkała w miejscowości
Villette. Tam podjęła pracę na pensji dla dziewcząt, najpierw jako opiekunka do
dzieci, później jako nauczycielka angielskiego. Historia obejmuje kilka lat z
jej życia i opowiada głównie o samotności oraz o relacjach łączących Lucy z
innymi bohaterami książki. Wbrew temu, co jest napisane na okładce książki,
absolutnie nie jest to romans! Wątki miłosne owszem są, ale poboczne. „Villette”
to książka psychologiczna i to (ba!) pierwsza tego typu książka w historii
literatury. Narracja jest prowadzona z perspektywy Lucy. Nowatorsko jak na
tamte czasy Brontë zastosowała zapis monologu wewnętrznego (tzw. strumień
świadomości) głównej bohaterki, pisząc nie tylko o tym, co narratorka widzi i
słyszy, ale również spisując jej myśli i skojarzenia.
Ten
sposób narracji nie wyszedł na dobre dynamice, w jakiej rozwija się fabuła.
Książka jest długa, ma aż 684 stron. Zawiera głównie zapis rozważań głównej
bohaterki, sporo opisów otoczenia, jak i innych postaci pojawiających się w
książce. Autorka była przy tym niezwykle drobiazgowa, do tego stopnia, że
faktycznie można sobie wyobrazić, jak dana osoba wyglądała i w jaki sposób się
zachowywała, w jakim otoczeniu przebywała i jak wyglądały przedmioty, którymi
się posługiwała.
Niepodważalnym
atutem książki jest jej język. Bogaty, składający się ze zdań wielokrotnie
złożonych. Współcześnie już tak pięknie się nie pisze. To, w jaki sposób pisała
Brontë, a przetłumaczyła Róża Centnerszwerowa, to istny majstersztyk. Ile pracy
włożyły obie panie w swoje dzieło, to tylko one wiedziały, ale niewątpliwie
trzeba to docenić, bo zapewne był tego ogrom.
Niestety
muszę wspomnieć o wadach powieści, a są one dość poważne. Pierwszą z nich jest
główna bohaterka. Naprawdę starałam się postrzegać ją z całą moją empatią, ale
zbyt się różnimy pod względem charakteru, aby jej sposób postępowania był dla
mnie zrozumiały. Lucy Snowe jest skrajną introwertyczką, boi się okazywać
żywszych emocji; jest niezmienna w swoich poglądach i zbyt poważna jak na swój
wiek. Czytając o niej miałam ochotę krzyknąć: „Kobieto, wyciągnij kołek z
miejsca, w które sobie go wsadziłaś i zacznij cieszyć się życiem”! Od początku
Lucy mnie irytowała, potem starałam się patrzeć na nią ze współczuciem, jak na
osobę z depresją (z którą z opisu autorki wynika, iż w pewnym momencie
najwyraźniej się borykała). Niestety, po wyzdrowieniu z choroby bohaterka znowu
zaczęła mnie denerwować i tak pozostało do końca książki. Nie polubiłam jej i
uważam motywy jej postępowania chwilami po prostu wręcz za głupie.
Dużo
lepiej wypada drugi plan. Ciekawą postacią jest Monsieur Paul, który ma więcej
ikry niż wszystkie pozostałe postacie razem wzięte. Niemniej jednak jest tak
despotyczny i tak dziwny, że również nie wzbudził mojej sympatii. Lubię, gdy
bohaterowie powieści budzą we mnie różne emocje i są rozbudowani pod względem
charakterologicznym. Niemniej jednak w „Villette” trudno mi było tak naprawdę z
kimś sympatyzować. Bohaterowie są różnorodni, mają swoje dobre i złe strony,
ale niestety praktycznie wszyscy, poza Luizą Bretton, w jakiś sposób mnie od
siebie odpychali.
Następna
wada to nadmiernie rozwleczona fabuła. Może gdyby skrócić tą książkę o połowę i
zgromadzić wszystkie wydarzenia dotyczące Lucy w powiedzmy 300 stronach, to
lektura nie byłaby tak nurząca. Niestety brak bardziej emocjonujących wydarzeń
i nadmiar przemyśleń narratorki sprawiają, że przez większość lektury czytelnik
ma wrażenie, że w książce nic się nie dzieje.
Ostatni
minus, o którym już ciut napomknęłam: na okładce książki znajduje się cytat
sugerujący, iż „Villette” to romans. Gdybym przed lekturą nie przeczytała
krótkiej wzmianki, że jest to książka psychologiczna, to byłabym mocno
rozczarowana. Ponadto na tylnej obwolucie książki znajdują się fragmenty
recenzji, których autorami są George Eliot i Virginia Woolf. George Eliot mówi
o „Villette” m.in.: „Cóż za namiętność. Ile w niej ognia!”, zaś Virginia Woolf:
„Najlepsza powieść Charlotte Brontë”. Co do pierwszej opinii to mam wrażenie,
że G. Eliot i ja czytaliśmy różne książki. Natomiast odnośnie opinii V. Woolf… No
cóż, każdy lubi co innego. Dla mnie „Villette” na pewno nie będzie najlepszą
powieścią Ch.Brontë. Sama kolorystyka okładki również warta jest uwagi. Jeśli
prześledzi się inne wydania tej książki (również wydawnictwa MG) to są one klasyczne,
ciemne, stonowane. Z punktu widzenia marketingowego aktualna wersja jest
lepsza, bo po prostu przykuwa spojrzenie. Niemniej jednak dla mnie ta okładka
kompletnie nie pasuje do klimatu książki, gdyż jest zbyt krzykliwa.
Czy
polecam lekturę „Villette”? Nie, chyba że komuś o bardzo spokojnym
uosobieniu, lubiącemu wyzwania.
Ocena 3/10
Za możliwość
przeczytania dziękuję wydawnictwu MG.
Anna Mackiewicz
Niestety, klasyka ma to do siebie, ze niekoniecznie jest "dla nas". Ja w tym momencie mam na połce "Wichrowe wzgórza" tej autorki, zobaczymy, jak wyjdzie nasze spotkanie.
OdpowiedzUsuńŻyczę udanej lektury :). Malutka uwaga- autorką "Wichrowych Wzgórz" jest siostra Charlotte, Emily, choć faktycznie przez niektórych znawców literatury jej autorstwo jest kwestionowane na rzecz Charlotte.
UsuńJakiś czas temu również oceniała te książkę na swoim blogu i choć daleka byłam od zachwytów, nie oceniłam jej tak surowo jak Ty. :) Okładką jestem zachwycona,Lucy w ogóle nie wzbudziła we mnie większych uczuć, ale zgodzę się co do Mr. Paula - zdecydowanie najbardziej wyrazista postać w całej książce. Zgodzę się z jeszcze jednym: ,,Villette“ jest przegadane i ja również skróciłabym je o co najmniej 1/3.
OdpowiedzUsuńPS ,,Nużąca“ ;)
Cieszę się, że w wielu punktach się zgadzamy. A jeszcze bardziej cieszy mnie to, że nasi czytelnicy mogą zapoznać się z różnymi spostrzeżeniami, które może zainspirują ich do wyrobienia własnej opinii na temat książki. Pozdrawiam :).
Usuń