Przyznam szczerze, że rzadko kiedy trafiam na naprawdę nudne
filmy. Zazwyczaj mam to szczęście, że wybieram ciekawe i interesujące produkty,
które oglądam z zapartym tchem i nie zauważam nawet upływających minut. Ba,
jestem wręcz zaskoczona jak szybko pojawia się napis „Koniec” na ekranie. W tym
przypadku czegoś ewidentnie zabrakło, bym mogła powiedzieć: „Tak polecam ten
film, każdemu kto zechce mnie wysłuchać będę go polecać!”. Trzy razy nie. Nie
było tutaj bohaterów, których bym polubiłam albo wręcz przeciwnie,
znienawidziłabym. Nie było tutaj prawie żadnej akcji, a długie ujęcia, okazały
się jednak zbyt... długie i nudne, po prostu. Próbowałam się jakoś wciągnąć w
wydarzenia, które były tutaj pokazywane, ale zwyczajnie nie potrafiłam. To
ewidentnie nie był film dla mnie, choć moim zdaniem można było naprawdę coś
lepszego stworzyć, zwłaszcza, że opis był bardzo zachęcający.
A o czym jest ta
produkcja? Głównym bohaterem jest brytyjski odkrywca, Percy Fawcett. Jest rok
1925 i postanawia on wyruszyć do amazońskiej dżungli na poszukiwania
legendarnej cywilizacji. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że taka wyprawa
musiała długo trwać, ale naprawdę, film musiał trwać aż ponad 2 godziny? Po co?
Muszę też przyznać, że z bohaterów polubiłam jedynie żonę Fawcetta, Ninę.
Bardzo jej współczułam, bo jak się pewnie domyślacie, na jednej wyprawie się
tutaj nie zakończyło, a ona za każdym razem przeżywała istne katusze. Z
pewnością w głębi duszy pragnęła powiedzieć mężowi prosto w twarz: „Zostań,
jeśli nie dla mnie, to dla dzieci!”. Jednak z drugiej strony widziała doskonale
ile te wyprawy znaczą dla niego i żegnała go za każdym razem słowem wsparcia i
rzewnymi łzami. Przykre jest także to, że przez długi czas (prawie całe
stulecie) Fawcett był przez innych wyśmiewany, a to co odkrył było zrzucane na
karb tego, że jego pierwsza wyprawa trwała miesiące i mózg zaczął zwyczajnie
płatać figle. Jestem w szoku, że aż tyle udało mu się w amazońskiej dżungli
przeżyć, że nie został zabity. I dziwię się, że nie poprzestał on tylko na
jednej eskapadzie. Piękne widoki były tutaj przeplatane z dość krwawymi
scenami. Tak jak wspominałam na początku, jakoś te długie ujęcia do mnie nie
przemówiły, bardziej mnie one nużyły niż sprawiały, że odczuwałam niepokój.
Zakończenie również można zrozumieć na dowolny sposób, który jest zależny od
sposobu patrzenia danego widza. Po opisie spodziewałam się czegoś lepszego,
ileż można obserwować jak cała ekipa przeprawia się przez rzekę albo przez
dżunglę. A do tego, jedną z głównych ról odgrywał Pattinson, którego, rzecz
jasna, kojarzę najbardziej z filmu „Zmierzch” i naprawdę go nie znoszę, więc
tym bardziej jeszcze gorzej mi się ten film oglądało. Co jakiś czas musiałam
robić sobie krótkie przerwy, na raz nie zniosłabym tych dwóch godzin z
kawałkiem. Szczerze? Ktokolwiek by mnie nie zapytał o ten film,
odpowiedziałabym, że nie warto na niego tracić czasu. Naprawdę. Jest tyle
lepszych produkcji, a przecież czas spędzany na danym filmie ma być
przyjemnością i rozrywką, a nie istną torturą.
Podsumowując, „Zaginione Miasto Z”, jak dla mnie, okazało się
być wielkim gniotem, na które notabene, trafiam naprawdę rzadko. Nie polecam
tego filmu nikomu, no chyba, że nic lepszego nie ma już do obejrzenia (ale
wtedy to byłby zapewne koniec świata ;) ).
Ocena: 4/10
Za możliwość zobaczenia filmu dziękuję Monolith Films
0 komentarze:
Publikowanie komentarza