A co tam, dawno nie czytałam żadnej
obyczajówki z romansem w tle – pomyślałam, po czym sięgnęłam po świetnie
zapowiadający się literacki debiut Anny Dolatowskiej, „Pan idealny”, opatrzony
opisem:
Wzruszająca powieść o poszukiwaniu
szczęścia i idealnego związku.
Na wzruszenia musiałam jednak
sobie długo poczekać, bowiem nim nasi bohaterowie się poznali, upłynęło jakieś
100 stron, co stanowi jedną trzecią całej powieści…
Jako pierwszego poznajemy Olafa
Larssona, wysoko usytuowanego Norwega, dla którego praca w międzynarodowej
korporacji jest całym światem, z czym Olaf nawet specjalnie się nie kryje.
Utożsamiał się z tą firmą, była
dla niego niczym mała ojczyzna, a on jawił się w swoim mniemaniu jako jej
żołnierz. Teraz gdy stanęła w obliczu zagrożenia, jego najwyższym obowiązkiem
jest jej bronić i za nią walczyć. Nawet w tak trudnych warunkach.
Jak dla mnie… brzmi przerażająco.
Ale jakie ja mogę mieć o tym pojęcie, skoro nigdy nie pracowałam w żadnej
korporacji?
U głównej bohaterki, Izabelli,
wcale nie jest pod tym względem lepiej. Poznajemy ją w momencie, gdy znudzona
mało ambitną pracą, w wyniku szczęśliwego splotu okoliczności, wraca do firmy,
z której nie tak dawno odeszła. Co imponuje najbardziej, to fakt, że ona
również należy do korporacji w dziale IT i jest w swym fachu niezwykle dobra.
Niestety, jej charyzma widoczna w pracy nie przekłada się na życie osobiste, bo
choć od kilku lat jest mężatką, jej małżeństwo to katastrofa. Musi znosić
docinki męża, poniżenia, a w końcu nawet i… zdradę. Zdaje sobie sprawę z faktu,
że jej małżeństwo to ułuda, jednak nie potrafi go zakończyć, uciekając w świat
pracy, którą traktuje jako priorytet.
Początkowo, nastawiona bardzo
entuzjastycznie, byłam w stanie przymknąć oko na liczne opisy z zakresu
informatyki, komputerów, a nawet życia w korporacyjnym świecie, jednak z czasem
ten entuzjazm ustępował miejsca zniecierpliwieniu. Ja, która chyba jako jedyna
trzydziestolatka na tym padole ziemskim nigdy nie miałam w rękach tableta czy
smartfona, czytając te wszystkie – choć nie ukrywam: napisane w przystępny dla
szarego Kowalskiego sposób – terminy z działu technologii IT, miałam wrażenie,
że równie dobrze mogłabym wziąć do ręki podręcznik do języka chińskiego. Ciężko
czytać o czymś, o czym nie ma się najmniejszego pojęcia. Autorka zrobiła kawał
dobrej roboty wplatając w historię rozwoju firmy wiarygodne dialogi, sytuacje i
ludzi z krwi i kości, jednocześnie ukazując mechanizm działania dużych
korporacji, jednak mnie osobiście bardzo zmęczyło tych pierwszych sto stron i
żałuję, że musiałam towarzyszyć bohaterom w każdej, choćby najdrobniejszej sprawie
dotyczącej firmy, która dla mnie wydaje się abstrakcją. Gdyby
może choć kilka scen więcej z domu, restauracji, zwykłego życia...
A potem się poznali. Kto
spodziewa się wielkich namiętności, proponuję kubeł zimnej wody. Izabella i
Olaf co prawda wdają się w romans, ale na próżno tu szukać wielu pikantnych
scen, deklaracji uczuć, melodramatów czy romantycznych randek. Sądziłam, że od tego
momentu sprawy firmy zejdą na drugi plan, jednak pomyliłam się. Mimo romansu
tych dwojga wciąż miałam wrażenie, że najważniejsza jest firma, w której
pracują.
Pewnie nie bez powodu, bo to
właśnie problemy w firmie i sytuacja życiowa Olafa sprawiły, że główny bohater
zaczyna postrzegać świat w zupełnie inny sposób, dając tym samym lekcję
podobnym do siebie pracoholikom, że nie praca jest najważniejsza, lecz… życie.
Dopiero teraz wiedział, że to, co
robi, ma sens i naprawdę się liczy. Dotychczasowe osiągnięcia, sukcesy, awanse
i zaszczyty stały się niczym. Zwykłym, ulotnym pyłkiem, który w walce o życie i
miłość jest kompletnie bezużyteczny.
Autorka w swojej powieści
obnażyła smutną prawdę o ludziach, którzy gonią za karierą, pieniędzmi, gubiąc
gdzieś po drodze własne życie, marzenia, miłość do drugiego człowieka. Olaf,
który poza pracą nie miał tak naprawdę nic, przy Izabelli zmienił swój system
wartości, jednak moim zdaniem stało się to zbyt gwałtownie. Oto mamy przed sobą
korpo-ludka, który nagle, pod wpływem kobiety, zmienia się nie do poznania. Olaf
staje się idealny, może nawet zbyt idealny, by być prawdziwy…
„Pan idealny” to powieść
obyczajowa i romans w jednym, jednak dość niestandardowy. Chociaż poczułam się zmęczona
wszystkimi telekonferencjami, rozmowami kwalifikacyjnymi, informatycznymi pojęciami,
testowaniem (jak, u licha, wygląda praca testera?) i nieco zbyt długim
oczekiwaniem, aż dwoje ludzi spotka się i zacznie zmieniać swoje życie, nie
żałuję, że po nią sięgnęłam, z jednego prozaicznego powodu – tak lubiane przez
wszystkich zakończenia.
Ilu ludzi, tyle będzie opinii, ale ja uważam, że
autorka zaproponowała coś naprawdę dobrego. Coś, co wyróżni tę powieść wśród
setek innych romansów i jednocześnie zaskoczy pomysłem, i to właśnie dla tego
zakończenia warto było po „Pana idealnego” sięgnąć.
Ocena: 6/10
Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu Oficynka
Izabela Jurkiewicz
0 komentarze:
Publikowanie komentarza